Pik Lenina...
Spis treści
Marzenia czasem się nie spełniają.
Moja wyprawa na Pik Lenina rozpoczęła 6 lipca na Lotnisku na warszawskim Okęciu. W perspektywie przesiadki w Moskwie, Biszkeku i lądowanie w Osh. Mam lecieć Aerofłotem. Rosyjskie linie lotnicze; pewnie rosyjska maszyna – hm… Co może się wydarzyć? Pierwsze dwa etapy nuda. Jedno lotnisko, drugie. Biszkek stolica Kirgistanu. Jesteśmy w samolocie. Relaks, zapięte pasy i… awaria. Dobrze, że jeszcze przed kołowaniem i startem. Opuszczamy samolot. Po dwóch godzinach i paru piwach następny start. Tym razem byliśmy czujni ale skrzydła nie odpadły, silniki pracowały i wkrótce gładko wylądowaliśmy w Osh. Potem transfer do hotelu, prysznic, posiłek w lokalu miejscowej gastronomii (był kawior) i szybkie zakupy. Naprawdę szybkie, bo w sklepach wybór artykułów raczej skromny. Kupuję żywność. W minimarkecie przypominającym nasze PSS sprzed dwudziestu lat robię zaopatrzenie: słodycze, chleb, herbatę, kiełbasę, ser żółty, mleczko w tubce, smaczne suszone morele , piwo oraz dwie butelki coli celem spożycia po wyprawie.
Nasza grupa liczy 11 osób. Po około trzech godzinach już jesteśmy w busie kursowym organizowanym przez agencję. Kierunek góry Pamir. W ciągu sześciu godzin podróży zmieniają się nie tylko drogi od asfaltowych po szutrowe, ale również krajobrazy. Tereny z małymi miejscowościami ustępują pustym przestrzeniom i widocznymi gdzieniegdzie jurtami. Dojeżdżamy do Polany Ługowej. Kilka kolorowych jurt i kontenerów stanowi bazę wypadową. Tutaj już mogę spokojnie spojrzeć na widoczne w dali ośnieżone szczyty. Nie ma drzew, ani osad ludzkich, co najgorsze to nie ma tutaj służb ratowniczych. Jest godzina... No właśnie, która? Między Warszawą, a nami pięć stref czasowych. Jest piąta popołudniu. Mamy do dyspozycji dwie jurty. To było moje drugie zetknięcie z jurtami. Pierwsze to były zawieszki, które sama zrobiłam w Ceramikarni dla wszystkich uczestników wyprawy.
Nocleg na tej wysokości (3600m n.p.m.) może już powodować: ból i zawroty głowy, problemy żołądkowe, kłopoty ze snem. Dobrze, że zrobiłam aklimatyzację na Jebel Toubkal (4167 m n.p.m.) w Maroku.
Po dwóch dniach udajemy się najpierw przez Przełęcz Podróżników (4150 m n.p.m.) do Camp No.1. Ponad sześć godzin dość monotonnej wędrówki urozmaicają widoki. Skały kolorowe – odcienie szarości, zieleni, czerwieni. Jedynym trudniejszym etapem jest pokonanie stromego zbocza . Naprawdę trzeba w tym miejscu uważać by sobie krzywdy nie zrobić. Dochodzimy do potoku na wysokości ok. 4200 m który raz jest strugą, to raz staje się rwąca rzeczką i wówczas dosłownie znikąd pojawiają się miejscowi z końmi i oferują przeprawę za 5 dolarów. Dobrze, że mój bagaż „nadałam” już w bazie do Camp 1 – koszt 2 dolary/1kg.
Camp No.1. Camp 1 usytuowany jest na morenie bocznej lodowca. W nocy słychać zsuwające się lawiny. Pierwsza noc w Camp 1 to ciągłe budzenie się, nasłuchiwanie i próba oceny – czy „schodzi” blisko? Lawiny spadają codziennie w odstępach kilkugodzinnych. Na szczęście usytuowanie bazy jest w bezpiecznym miejscu. Pobyt w tym obozie trwał pięć dni i po pewnym czasie huk schodzących lawin nie robił już żadnego wrażenia. Pierwsze dwa dni przeznaczone były na odpoczynek. Sen, posiłek ( organizator zapewniał wyżywienie w bazie oraz w pierwszym obozie). Ponieważ jak wiadomo pełny żołądek znakomicie podnosi atrakcyjność krajobrazu mogłam podziwiać piękne widoki. Tutaj też na uboczu obozu samotnie stoi ostatni wychodek, w którym można w spokoju załatwić co swoje. Tutaj kończy się cywilizacja. Nagrałam też dla wszystkich „darczyńców” krótki film o moich super butach La Sportiva Mons Evo, które są bardzo ciepłe i niestety bardzo ciężkie ale w końcu przynajmniej można było poczuć za co się „ciężkie” pieniądze zapłaciło. Następne trzy dni upłynęły już na aklimatyzacji. Pokonywanie danego odcinka powyżej obozu i powrotu. Za każdym kolejnym dniem odcinek się wydłużał. Cała droga między obozami pierwszym i drugim usiana jest szczelinami lodowcowymi. Na tym etapie na stromiznach stykamy się z poręczówkami oraz musieliśmy pokonywać szczelinę lodowcową i pokonywaliśmy ją po przerzuconej drabince. Wiele z nich się przeskakuje lub przechodzi po mostkach śnieżnych. Niekiedy nogi się niespodziewanie zapadają. Słońce grzeje, pragnienie rośnie i zabezpieczamy skórę kremami z filtrami jak na plaży w Grecji. Promienie odbijając się od śniegu i lodu oślepiają. Okulary przeciwsłoneczne kat. 4 to konieczność. Trzeciego dnia jednak zabraliśmy ze sobą tzw. depozyt czyli rzeczy potrzebne na następnych etapach : żywność, gaz, kurtkę puchową i rzeczy na atak szczytowy. Osiągnęliśmy wysokość ok. 5300 m n.p.m. i na małym wypłaszczeniu - po zapakowaniu rzeczy depozytu w worki foliowe zakopaliśmy je wykopanym śnieżnym dole.
Camp No. 2 Następnego dnia przed wschodem ruszamy kolejny raz przez lodowiec i pniemy się ku górze. Początkowo droga jest mi już dobrze znana. Przecież ile razy można tak chodzić tam i z powrotem . Jednak tym razem dojdziemy już do obozu drugiego. Po drodze zabieramy nasz depozyt i wkrótce widzimy dwójkę. Obóz to ok. czterdzieści różnokolorowych namiotów „przycupniętych” przy skalnych ścianach dających solidną osłonę od wiatru. Co czyni to miejsce w pewnym stopniu zacisznym. Tutaj orientuję się (powonienie), że przydałaby mi się kąpiel. Lecz oczywiście pozostaje to w sferze marzeń. W rzeczywistości muszę się zadowolić chusteczkami nawilżającymi, które i tak nic nie dają. Skalny wychodek ze śniegiem i smród. Przy okazji wydeptana ścieżka do tego WC jest tak pochyła, że wyklucza zupełnie awaryjny pośpiech także trzeba startować z wyprzedzeniem. Co do samego obozowiska. Jest położone na pochyłym terenie i z pewnej odległości robi niesamowite wrażenie, a widoki z obozu na góry bajeczne. W obozie gotujemy już sami. Liofilizowany kurczak z ryżem - mniam, mniam i herbata miętowa. Spędzamy tutaj trzy noce. Za dnia staramy się pokonywać fragment kolejnego odcinka, wiodącego do obozu trzeciego. Z każdym dniem docieramy coraz dalej. Na wypłaszczeniu w połowie odcinka zakopujemy ponownie swoje rzeczy, które zabierzemy dnia następnego idąc do trójki.
Camp No. 3 Odcinek mimo, że najkrótszy , jednak jest to cały czas strome podejście. Wyjątkiem jest znane nam już wypłaszczenie. Tam odpoczywamy. Odkopujemy nasz depozyt i dalej stromo pod górę już pod pełnym obciążeniem. Jest bardzo ciężko. Do obozu trzeciego docieram ostatnia, już na oparach. Zaskakujące dla mnie było to, w jak niespodziewany sposób dociera się do obozowiska. Idę stromizną, męczę się, ciężko oddycham i nagle wchodzę na pole namiotowe. Mój namiot już stoi, bowiem kolega z którym go dzielę dotarł do obozu dużo wcześniej. Obóz jest położony na otwartym terenie na wysokości 6100 m n.p.m. Tutaj powoli dociera do mnie, że nie dam rady zdobyć Piku Lenina. Po prostu brak mi sił i kondycji. Około czwartej nad ranem wychodzi grupa na atak szczytowy. Trudy wspinaczki wkrótce zmuszają trzy osoby do powrotu. To daje impuls do działania. Pada propozycja zdobycia szczytu pocieszenia Piku Razdzielnaya. Wychodzimy w czwórkę. Dystans może kilkaset metrów. Teren łagodnie pnie się do góry. Jednak zmęczenie i wysokość robią swoje. To jakiś dramat , wleczemy się noga za nogą. Wreszcie jest! Mój pierwszy sześciotysięcznik. Jesteśmy na wysokości 6148 m n.p.m. i zaledwie 48 metrów ponad obozem.
Tymczasem gdzieś powyżej toczyła się walka z czasem. Mogę sobie tylko wyobrazić jak im było ciężko. W końcu to jeszcze kilometr w górę (Pik Lenina 7134m n.p.m.). Wreszcie nasi zdobywcy o koło 22 kolejno zaczęli docierać z powrotem do trójki. Rano zwijanie obozu i zejście na noc do Camp 1. Po dwóch dniach znowu jesteśmy w jedynce, kolejnego dnia docieramy do bazy, a stamtąd busem prosto do Osh. Szybki prysznic, przepyszna jajecznica i wygodne łóżko. Mimo, że nie osiągnęłam głównego celu ta wyprawa i tak okazała się sukcesem. Z podziwem patrzyłam na tych co zdobyli szczyt ale i sama miałam co świętować. Pierwszy raz na sześciotysięczniku, a to przecież nie byle co. Nowe doświadczenia z którymi się zetknęłam to przejście nad szczeliną po drabinie, spanie w namiocie 2 tygodnie w warunkach zimowych. Teraz po powrocie oglądam zdjęcia i zastanawiam się kiedy tam wrócę. Podziękowania dla Piotra za wałówkę: własnej roboty schab i kiełbasę, którą miał w dużych ilościach z myślą o wszystkich. Otrzyma zrobioną przeze mnie mozaikę – jurtę. Kubek dla Rity za to, że mnie ciągnęła, albo pchała. Dla Jacka z którym spałam w namiocie w C1 i C2 za to, że dźwigał nasz wspólny namiot. Na razie mam tylko fotkę i białą skałę, czekam na miniaturkę figurek.
Do zobaczenia na szlaku! Krótki film, który zrobiłam z pomiaru wrzenia wody w górach wysokich w czasie tej wyprawy klik tutaj W życiu ważne jest ustalenie sobie celu w danej dziedzinie, która jest dla nas pasją. Każdy kolejny sukces jest kontynuacją tego, co z sercem robimy od lat. A pęknięcia trzeba pokonywać - w życiorysie też. Joanna Raczyńska
Autor: SOOV Autorzy