Kaukaski treking w Swanetii
Spis treści
Jeszcze w namiocie przy Stacji Meteo zdecydowałyśmy, że schodzimy do Stepancmindy, przepakowujemy się i kierunek Swanetia. Chociaż plany po Kazbeku były pierwotnie zupełnie inne, decydujemy się pooglądać z bliska Uszbę.
Swanetia, jeszcze do niedawna trudno dostępna, ale słynąca z pięknych górskich krajobrazów, coraz bardziej otwiera się na tłumniej przyjeżdżających turystów. W przewodnikach i internecie można wyczytać wiele informacji na temat tego rejonu. A miejscowościami, które są polecane do odwiedzenia są najczęściej Mestia i Uszguli – usiane kilkusetletnimi, wysokimi wieżami kamiennymi, które są architektonicznymi perełkami regionu.
Te architektoniczne symbole regionu nazywane koszkami, od stuleci są symbolem etnicznym żyjących tutaj Swanów. Kojarzą się z wieżami obronnymi. I można rzec, że jest to prawda. Jednakże o ile nasze zamki, wieże i bastiony służyły do obrony przed najeźdźcą z zewnątrz. O tyle kokoszki broniły przed sąsiadami, którzy chcieli się dopuścić rodowej zemsty. Niższe poziomy były wykorzystywane jako magazyny, wyższe jako schrony przed żadnymi zemsty sąsiadami. Dzisiaj są ozdobą regionu i przypominają o charakterności Swanów.
Naszym miejscem wypadowym jest Mestia. Największe miasto Swanetii. Tutaj rozpoczyna swój bieg kilkanaście różnych szlaków trekkingowych. Informacje o nich i dość dokładne mapy można uzyskać w informacji turystycznej (nie można tu zostawić jednak na przechowanie bagażu , o czym wyczytałyśmy wcześniej w internecie).
Oczywiście „przespacerowałyśmy” kilka tutejszych szlaków, ale dzisiaj o tym z miejscowości Mazeri, przez Przełęcz Gul, do Mestii. Szlak opisywany jest jako do zrobienia w jeden dzień. Ale wtedy jest to szlak, którego definicja brzmi umęczenie.
Po treku do lodowca Uszby, do tabliczki rozpoczynającej trek do Mestii docieramy koło południa.
Szlak najpierw kieruje się na południowy wschód, do wioski Bagvdanari i skręca na wschód prowadząc do doliny Gulichala. Prowadzi przez chwilę wzdłuż rzeki, by potem skalistym zboczem, które rozdziela dwa koryta rzek doprowadzić nas na spore pastwisko. Czas nas nie goni. Więc robimy chwilę przerwy na dość późne śniadanie zanim ruszymy w dalsza drogę. Słońce już wysoko grzeje niemiłosiernie, ludzi na szlaku nie ma, a wokół nas pasą się krowy, o obecności których przypomina dźwięk dzwoneczków. Na tle ośnieżonych szczytów, można dostrzec ruiny wioski Gul.
Powoli zaczynamy się zbierać, bo mamy przed sobą kawałek jeszcze drogi, a prażące słońce nie sprzyja szybkości w zdobywaniu wysokości ;) Uzupełniamy też zapasy wody, bo wyżej jej już nie będzie.
Zaczynamy podążać w kierunku ruin. Najpierw mijamy kilka wręcz całkowicie zniszczonych domostw, a na końcu wymarłej miejscowości stoi opuszczony kościółek.
Szlak pnie się coraz stromiej do góry, ale jest dość czytelny (wydeptany i oznaczony żółtymi znakami umieszczanymi na kamieniach). Wypatrując szlaku i rozglądając się po okolicy można dostrzec biały wskaźnik na przełęczy Gul. Złudnie wydaje się, że jest tak blisko ;) Dlatego niezrażone idziemy w kierunku bacówek. Co chwilę odwracając się i wzdychając nad widokami jakie pokazują się za każdym zakrętem. Jeszcze więcej ochów i achów wywołuje odsłaniająca się i zasłaniająca się chmurami góra Uszba.
Za bacówkami szlak jest dalej niekończącą się, serpentynową, prowadzącą coraz wyżej i wyżej ścieżką. Mimo, że szlak jest oznakowany, warto być czujnym. Łatwo zgubić właściwą ścieżkę. Przyczyna jest prosta. Przemierzane przez nas górskie eldorado jest też miejscem gdzie na swoje pastwiska udają się tutejsze krowy ;) Dlatego czasami ścieżka wydająca się TĄ ścieżką, nie jest TĄ ścieżką. Warto się rozglądać i nie skupiać zbytnio na ślepym podążaniu za szlakiem, bo może się okazać, że robimy dużo zygzaków, skrętów, zakrętów. Ale wysokości nam nie przybywa.
Mała chwila na przerwę okazuję się kolejną dłuższą przerwą na porządniejszy posiłek. Tutaj przydaje się niesiona w plecaku kuchenka. Uczta z takimi widokami, zapiera wręcz dech w piersiach. Przestrzeń, przeogromna przestrzeń, a na horyzoncie ośnieżone czterotysięczniki masywu z Baki Pass i Pasma Swaneckiego. Można by tak jeszcze siedzieć i podziwiać, ale wieczór zbliża się coraz szybciej, do przełęczy jeszcze kawałek drogi i przydałoby się znaleźć miejsce na namiot.
Nie wiem czy umiem opisać zachwyt jaki mi towarzyszył przy zachodzie słońca, potem gdy niebo było usiane milionem gwiazd, a także ten przy poranku gdy powitała mnie oświetlona, wręcz płonąca odbijającym się słońcem Uszba. Więc może napiszę, że to był ten moment kiedy stwierdziłam, że Gruzja jest piękna, ale to Swanetia podbiła moje serce.
Ponieważ wiemy, że jak tylko słońce wyłoni zza gór będzie niemiłosiernie smażyć. Wstajemy z pierwszymi promieniami słońca, zjadamy śniadanie, pakujemy plecaki i udajemy się w kierunku Przełęczy.
Pamiętacie jak mówiłam o szlaku, krówkach, oznaczeniach… to właśnie ten fragment jest dość kłopotliwy. Do ilość skrzyżowań wydeptanych ścieżek, aż wprawia nas w zdumienie. Spotykamy też innych turystów, którzy przy pomocy GPSa próbują odnaleźć właściwą trasę. Ostatnie podejście pod przełęcz Gul (2974 m n.p.m) jest chwilowa mordęgą. Kazbek mnie tak nie umęczył ;) jak to strome podejście w pełnym słońcu. Jednak widoki z przełęczy wynagradzają wszystko. Przed nami ośnieżone szczyty pięciotysięcznika Tetnuldi, Kaukaz większy i mniejszy , a na pierwszym planie głęboko powcinane doliny. Cudo !!!!
Z przełęczy Gul można się jeszcze „wspiąć” na szczyt Góry Gul, która znajduje się u podnóża przełęczy (zajmuje ok. 40 minut). Co zabawne sam szczyt Gul jest niższy niż przełęcz. Albo zacząć powoli schodzić w kierunku miasteczka Mestia.
Z przełęczy Guli, ścieżka delikatnie zaczyna schodzić w dół. Jednak chwilę później zaczyna się dość strome zejście. Na wysokości 2500 m szlak skręca na północny wschód i rozpoczyna się przemierzanie zbocza. Szukanie ścieżki. Potem technicznie trudniejsza część wędrówki - przeprawa przez rzekę Pushkueri. Sama rzeka płynie na dnie głębokiego wąwozu. Jednak gdy na tym terenie nie zalega już śnieg, to rzeka jest dość wartkim ciekiem wodnym. Po jej przekroczeniu i krótkim podejściu szlak prowadzi stokami mijających gór. O ile jest już dużo bardziej płasko, to jest dość stromo. Mimo, że słońce grzeje niemiłosiernie to nasuwa się myśl, że w deszczu ta trasa nie należy do dość przyjemnych, a chwilami i bezpiecznych.
Im dalej od przełęczy tym bardziej mam wrażenie, że perspektywa stroi sobie z nas żarty. Odwracamy się i odnoszę wrażenie, że droga na przełęcz wygląda dość płasko i nie jestem w stanie ocenić jak daleko jest sama przełęcz. Bo odnoszę wrażenie, że szczyt jest tak blisko, a schodzę już którąś godzinę.
Natomiast obrazy jakie mam przed sobą zapierają dech w piersiach – widoki na pasmo swaneckie. I chyba po raz kolejny podczas tego treku wzdycham: jak tu pięknie !!!!
Zanim dojdziemy do kolejnych znaków kierujących do Mestii i Jeziorek Koruli zatrzymujemy się na odpoczynek i żeby coś zjeść. Po przekroczeniu rzeki Pushkueri są źródełka gdzie można nabrać świeżej wody. Kawa na tej wysokości z tymi widokami smakuję obłędnie. Ale niestety trzeba się zbierać, żeby dotrzeć przed zmrokiem do Mestii.
Gdy dochodzimy do tabliczki kierującej do Jeziorek Koruli wiemy, ze cywilizacja jest już blisko. Zaparkowane auta terenowe jednoznacznie dają znać, że jest to miejsce dość popularne i często odwiedzane. Tym razem rezygnujemy z tej atrakcji turystycznej i kierujemy się dalej do miasteczka.
Co chwilę odwracamy głowę, żeby podziwiać żegnająca nas Uszbę. Mijamy chatki pasterzy, trawy ustępują miejsca drzewom i krzewom. Chwilowo zmienia się krajobraz i dookoła nas wyrastają wysokie ściany skalne, zbudowane z kruchego, odłupującego się kamienia. Jaki to cudowny chłód po panującym chwile wcześniej upale. Dochodzimy do polnej drogi, która późnym wieczorem doprowadza nas do miasteczka. To było piękne doświadczenie.
Autor: SOOV Autorzy