Dziesiąty do korony
Spis treści
Dawno, dawno temu marzyła się mi Korona Ziemi, albo chociaż jej połowa. Może jeszcze kiedyś... Tym bardziej, że Mont Blanc i Elbrus mam już na koncie. I co najmniej dwie kolejne góry są w zasięgu ręki (Aconcagua – tu dotarłam do ostatniego obozu i Kilimandżaro). Później postanowiłam zadowolić się Koroną Europy – bliżej, taniej i najczęściej łatwiej. Mam w tym temacie jeszcze sporo do zrobienia, ale podczas tegorocznych wakacji do tej korony, zupełnie niespodziewanie wpadł kolejny klejnot. Najwyższy szczyt Andory czyli Pic de Coma Pedrosa o wysokości 2942 m n.p.m. Zostało jeszcze… kilkadziesiąt, ale to już pomysły na kolejne wyjazdy.
Masyw Coma PedrosaComa Pedrosa położony tuż przy granicy Andory z Hiszpanią i Francją, nie należy do trudnych szczytów. Przy dobrej kondycji i pięknej pogodzie weszliśmy na szczyt w niespełna trzy godziny, startując z Arinsal. Dojazd do Arinsal poza sezonem (jeśli się tam nie zatrzymało) to w sumie największy kłopot. By tam dotrzeć z niewielkiego Canillo (nasza wakacyjna baza wypadowa) trzeba dostać się do Andorra la Vella, a tam na innym przystanku wsiąść w autobus L5 właśnie do Arinsal. Na miejscu okazało się jednak, że we wrześniu autobus jeździ raz na godzinę, a poprzedni musiał odjechać kilka minut przed naszym przyjściem na przystanek. Dość, że traciłam już nadzieję, czy dotrzemy na miejsce o rozsądnej porze, by wyruszyć na szczyt. Mijały nas kolejne autobusy, mogliśmy już kilka razy dojechać w dowolne miejsce w Andorze, z wyjątkiem tego jednego. W końcu jest nasza piątka, a my jesteśmy jedynymi turystami, którzy chcą się dostać do tej narciarskiej miejscowości. Po kilkudziesięciu minutach docieramy do Arinsal, wysiadamy na ostatnim przystanku, tuż przy dolnej stacji kolei linowej. Parking, a na nim kilka aut, zamknięta budka informacji turystycznej i nikogo oprócz nas. Jeszcze tylko przechodzimy przez tunel i nareszcie skręcamy na szlak. Początek naszej wycieczki to świetnie oznakowany fragment szlaku GR11, który w ciągu zaledwie kilkudziesięciu minut doprowadza nas do schroniska Comapedrosa. To jeden z niewielu obiektów w Andorze z obsługą – a to znaczy, że można tu nie tylko zarezerwować nocleg, ale też wyżywienie. W wersji skromniejszej, goście mają do dyspozycji kuchnię turystyczną. Przysiadamy tu na moment, by zjeść drugie śniadanie i po krótkiej przerwie ruszamy w górę.
Arinsal w doleWycieczkę na najwyższy szczyt Andory zaplanowaliśmy na poniedziałek, licząc, że tego dnia turystów będzie niewielu. Po kilku dniach spędzonych w Pirenejach wiedzieliśmy, że ruch nie jest tu duży, a nawet można wędrować całymi dniami i nikogo nie spotkać. Najwyższa góra jednak to coś zupełnie innego, ale na szczęście, nie ma tu porównania z polskimi Tatrami. Już po powrocie z wakacji zobaczyłam słynne zdjęcie z kolejką turystów czekających na wejście na Rysy.
Tam, w Andorze, przeczucie mnie jednak nie zawiodło, choć trzeba przyznać, że podczas kilkunastu dni pobytu, to była wycieczka, podczas której spotkaliśmy najwięcej osób. Od schroniska towarzyszyła nam para z bardzo grzecznym psem i kilkuosobowa grupa z mniej grzecznym psem (na szczycie zwabiony zapachami naszych kanapek nie dał się odpędzić, a w chwili nieuwagi próbował się dobrać do pudełka!)
Od schroniska szlak prowadzi najpierw lekko w dół, w kierunku pasterskiej chaty czyli cabany, a dalej już tylko do góry. Trasa doprowadza nas na przełęcz, gdzie skręca w prawo nad Jezioro Negre. Od tego miejsca na szczyt podążamy za charakterystycznymi, żółtymi kropkami i kopczykami. Ścieżka wyprowadza na grań, która z kolei w ciągu kilkudziesięciu minut doprowadza na szczyt. Ten odcinek nie nastręcza zbyt wielu trudności, warto jednak zwracać uwagę, gdzie stawia się nogę. A to skała się kruszy, a to łatwo zjechać po nie zbyt stabilnym miejscami zboczu – wiem co mówię, przy zejściu w zaledwie kilka sekund nabiłam sobie pamiątkę w śliwkowym kolorze na kilka kolejnych tygodni. W sumie, od parkingu droga na szczyt zajęła nam niecałe trzy godziny, wraz z robieniem zdjęć, podziwianiem widoków i przepuszczeniem przodem pewnego dość rozmownego Hiszpana, któremu w drodze pod górę nie przestawał mówić. A że głośno, z entuzjazmem i męczyło mnie, że rozumiem tylko pojedyncze słowa, wolałam zachować odstęp, by cieszyć się Pirenejami i drogą.
Na szczycie Coma Pedrosa powiewa flaga Andory. Na niebie przewalają się chmury, raz po raz odsłaniając widok na bliższe i dalsze szczyty, te we Francji i te w Hiszpanii oraz położone w dole, niemal na wyciągnięcie ręki miasteczko Arinsal. Zdobycie najwyższego dla Piotra szczytu, a dla mnie kolejnej góry do Korony Europy upamiętniamy małą sesją fotograficzną.
Pogoda nam dopisuje, na mapie widać zaznaczoną ścieżkę, a w oddali na grani – turystów. Zamiast więc schodzić sypiącą się pod nogami ścieżką, wędrujemy w kierunku Pic de Baiau i Roca Entravessada. Niestety w pewnym momencie licha ścieżka, wyimaginowane kropki i coś na kształt kopczyków kamiennych przestają być widoczne. A grań i droga w górę robi się w mojej ocenie zbyt trudna. Decydujemy się więc na trawers zbocza po piargach i trawach, by dojść do ramienia, na którym widzieliśmy wcześniej turystów.
Dopiero w domu przeglądając przewodnik po Pirenejach, co prawda francuskich, trafiam na zdanie, które idealnie opisuje sytuację:
Nie wszystkie szlaki przedstawione na mapach jako ścieżki mają oczywisty przebieg w terenie. Mogą być czymś niewiele więcej niż pobożnym życzeniem kartografa. („Pireneje, tom 1, Francja” Kev Reynolds)
Dokładnie tak było tym razem. W dole wyraźnie widać Estanys (czyli stawy) Forcats i ciąg dalszy trasy GR 11. Znowu pojawiają się i znikają z pola widzenia kamienne kopczyki. Ile się da podążamy ich śladem, a jak się nie da obieramy drogę w kierunku znakowanego szlaku. Po drodze natrafiamy na niezaznaczony na mapie metalowy schron. W dół, do oznakowanego już szlaku doprowadzają nas krowy i owce i ślady, które zostawiają. Stąd do Arinsal, miejsca skąd wystartowaliśmy niczym autostrada wiedzie fragment szlaku GRP (Grande Randonee Pays – czyli szlak wokół Andory).
Nauczeni porannym doświadczeniem nie czekamy na autobus do Andorra la Vella. Tym razem dość szybo udaje nam się złapać stopa. Zatrzymali się – a jakże – turyści schodzący z Coma Pedrosa. Pod wpływem moich zachwytów, zachęcają nas do odwiedzenia Andory zimą, gdy podobno jest jeszcze piękniej (nie mogę w to uwierzyć!). Ja jednak wolę puste szlaki po sezonie, niż tętniące życiem trasy narciarskie, bo przecież właśnie od tej strony znana jest najczęściej Andorra.
I jeszcze kilka słów o Koronie Europy.
Najprościej mówiąc to najwyższe szczyty/wzniesienia/miejsca w państwach Europy. W sumie 46 gór do zdobycia. W kilku wypadkach, nie jest to jednak takie oczywiste – albo inaczej mówić pojawiają się różne warianty. Trochę tak jak w przypadku Korony Ziemi – na wszelki wypadek lepiej wejść na 9 szczytów (w Europie – Mont Blanc i Elbrus), w Australii – Góra Kościuszki, a w przypadku Australii i Oceanii – Piramida Carstensz.
Przykład Hiszpanii – wulkan Teide położony jest na Wyspach Kanaryjskich, które geograficznie należą do Afryki. Na kontynencie najwyższy jest natomiast Mulhacén. Albo Rosja – Elbrus 5642 m npm albo o wiele niższy szczyt Narodnaja – 1895 m.
Szczegółowe wyjaśnienie różnic i kontrowersji znajdziecie TUTAJ http://damiandrobyk.pl/korona-europy/
Zgodnie z tą wersją mam na swoim koncie 10 z 46 szczytów, tu w kolejności od najwyższego do najniższego.
Rosja – Elbrus
Francja – Mont Blanc
Austria – Grossglockner
Andora – Pic de Coma Pedrosa
Słowenia – Triglav
Słowacja – Gerlach
Polska – Rysy (tyle razy, że już przestałam liczyć)
Ukraina – Hoverla
Portugalia – Torre
Czechy – Śnieżka
A o samej Andorze możecie poczytać na moim blogu, gdzie wzięłam ten mały kraj pod lupę https://asiaprosto.pl/2018/09/22/andorra-pod-lupa/Autor: SOOV Autorzy