Jeść, pić i biegać (i zwiedzać)

Spis treści

Białe czy czerwone? Wino oczywiście. Razowa bułeczka z orzechami czy strudel jabłkowy. Pizza party, strudel party, pasta party. A do tego śniadanie przed startem i możliwość degustacji wędlin i lokalnych serów. Po imprezie – makaron z sosem pomidorowym i parmigiano, znowu wino i jeszcze wiele innych przysmaków. Tylko między jedną a drugą przyjemnością trzeba… przebiec 21 km. Bo to nie jest spotkanie przy stole, ale zawody biegowe. Dokładnie – półmaraton nad Jeziorem Garda, czyli Trentino Garda Half Marathon. A w jednym zdaniu można go podsumować tak: Włosi wiedzą jak organizować imprezy biegowe. Potwierdzamy to startując tam już w tym roku po raz drugi (w Wielkanocny Poniedziałek biegliśmy kameralny bieg Corsa dell’Angelo w Colle Brianza), a w ogóle po raz trzeci (dwa lata temu pierwsze zawody we Włoszech to był maraton we Florencji).  

Jeszcze pod koniec lipca nic nie zapowiadało, że tak szybko wrócimy do Włoch. Ot, Piotr podesłał mi link do konkursu na facebookowym profilu Run and Travel. Właśnie szukają dwóch osób, które wystartują w Garda Trentino Halfmaraton. Fajny dystans, mój ulubiony kraj i miejsce, którego jeszcze nie znam. Piotr już wie, że nad takimi możliwościami nie zastanawiam się zbyt długo. I tak w ciągu kilku minut wysłałam maila z naszym zgłoszeniem. Wysyłam i niemal równocześnie zapominam o swoim zgłoszeniu. Tak bardzo, że Piotrowi wspomniałam o tym mimochodem i to kilka dni później. I dobrze, że chociaż wspomniałam – bo kolejnego dnia okazało się, że to właśnie my mamy pakiety na półmaraton z Riva del Garda do Arco i z powrotem.

Impreza w tym roku odbyła się już po raz siedemnasty, a na dwóch trasach (półmaraton i 10 km) oraz w biegach dla dzieci wzięło udział w sumie prawie 5 tysięcy osób. Najliczniej oprócz Włochów, reprezentowana była Ukraina, Rosja i Węgry. Polaków na listach startowych było ponad 40, kilku spotkaliśmy na trasie.

Późny przyjazd w piątek do Arco i to w dodatku z przygodami (samolot opóźniony o 5 godzin), ale za to w miłym towarzystwie (włoski blablacar!) uniemożliwił nam udział w pizza party. Następnego dnia już przed południem pojawiliśmy się w Palafiere po odbiór pakietów startowych.  Podpisujemy dokumenty, pokazujemy certyfikat medyczny (to wymóg organizatorów biegów we Włoszech, w Hiszpanii czy Francji) i każde z nas odbiera całkiem pokaźną torbę. W środku minimum ulotek, a za to czekolada, drobne przekąski, buff, i torba sportowa na ramię. Uff, nie ma kolejnej koszulki – cieszę się, bo tych mam już stanowczo za dużo. Między jedną a drugą degustacją przeglądamy ofertę stoisk i włoskich sklepów, poznajemy nowe marki, wzory i trendy. Ja opieram się chęci posiadania kolorowej i śmiesznej kurteczki, Piotr kilkakrotnie przymierza kamizelkę pewnej firmy. Może to nie jest najlepszy pomysł na kilkanaście godzin przed biegiem, ale po lokalne wino wracamy kilka razy. Na koniec jeszcze spacer nad Jeziorem Garda, choć pogoda nie zachęca – jest pochmurno i momentami kropi deszcz. Rzucamy jeszcze okiem na jutrzejszą metę, kibicujemy dzieciakom startującym w sobotnich biegach na krótkich dystansach i wracamy do domu na własne parta party. Jest spokojnie, bez stresu i oczekiwania na wyczekiwany bieg. Tym razem przyjechaliśmy do Włoch dobrze się bawić, a nie walczyć o życiowe wyniki. Ja, no cóż, jeszcze dwa miesiące temu miałam ambicje – ale nie zdążyłam się przygotować w mojej opinii, a dwa tygodnie przed startem dopadło mnie przeziębienie. Za mało długich wybiegań, za mało szybkich treningów, by pobiec w wymarzonym czasie czyli poniżej 2 godzin.

Niedziela powitała nas chłodem i niskimi chmurami. Przy temperaturze poniżej 10 stopni dość dziwnie wyglądałam w krótkiej spódniczce biegowej i lekkiej koszulce z krótkim rękawem. Na dodatek, gdy stajemy na starcie moje okulary słoneczne zaczynają spełniać rolę okularów… przeciwdeszczowych. Pada deszcz! Coś moja prognoza pogody przestaje się sprawdzać. Tuż przed startem drogi moje i Piotra się rozchodzą. Ja startuję ze strefy zielonej – na czas w okolicy 2 h, a Piotr z niebieskiej (zdecydowanie nie dla żółtodziobów). Jeszcze w hali przyglądam się ostatniej odprawie pacemakerów, którzy w charakterystycznych koszulkach i z zielonymi balonikami szykują się do biegu. Z kim by tu pobiec… zastanawiam się robiąc zdjęcia, a oni radośnie pozują przed aparatem.

Punktualnie o godzinie 10.00 pada sygnał do startu. Kilkanaście metrów dreptania do właściwej linii startu, odpalam zegarek i ruszamy. Z opisów trasy wiem, że będzie bardzo płasko, 35 metrów przewyższenia to dla mieszkańców Bielska-Białej trasa płaska jak stół. Tym bardziej, że zaczyna się … z górki. Pierwsze pięć kilometrów to jak rozgrzewka, łapię ulubione tempo, rozglądam się po biegaczach, wypatruję kibiców, znajduję sobie wygodne miejsce. Zbiegamy w kierunku Jeziora Garda, a później skręcamy w kierunku Torbole. Główną drogą, przez tunele biegniemy cały czas wzdłuż jeziora. Lekko powiewa wiatr, lekko mży deszczy, ale nastroje dopisują. Tym bardziej, że już stojąc na linii startu posłuchałam podszeptu ambicji i jednak postanowiłam powalczyć. Wiecie jak jest – kto nie ryzykuje ten nie pije włoskiego wina ;) Pierwszy parkrun mija mi w znakomitym tempie i humorze. Biegnę o 2-3 sekundy szybciej niż podczas swojej poprzedniej życiówki na tym dystansie, 3 i pół roku temu.

Czas na kolejną piątkę – tym razem trasa biegnie między uprawami winogron. Owoców już nie ma, ale to i tak bardzo przyjemny widok. Tylko te chmury szczelnie okrywają góry. Kilka zakrętów i powoli, ale systematycznie zbliżam się do charakterystycznego punktu, czyli skały z zamkiem na szczycie. To Arco, gdzie mieszkamy i gdzie wypada połowa naszego biegu. Na pierwszym punkcie żywieniowym nie zdążyłam zabrać wody, teraz więc z nadzieją wypatruję kolejnego. I zaczynam się cicho zastanawiać, kiedy zapłacę za to szaleństwo – bieg powyżej moich możliwości i przygotowania.

Jest kolejny punkt pomiaru i czas nadal znakomity, przy utrzymaniu tempa daje mi nawet zapas na mecie. Kilka łyków wody i bieg znajomymi, wąskimi uliczkami uświadamia mi, że zaczynamy wracać do Riva del Garda. Połowa za mną, kolejny parkrun zaliczę już za cztery kilometry. Kto nie da rady? Ja?! Postanawiam więc dotrwać do 15. km, a później niech się dzieje co chce. Gdzieś w tym miejscu zaczynam biec w towarzystwie dziewczyny z Białorusi. Ramię w ramię. Jak wyprzedzamy – to albo ona sprawdza czy jestem obok, albo ja. Co kilometr podnoszę kciuk do góry. Może milczące, ale jednak towarzystwo, które pozwala się oderwać myśli od zmęczenia. I braku jedzenia! Nie planowałam porywać się na PB więc nie zabrałam żela. Uznałam, że to co znajdę na punkcie żywieniowym i wystarczy. Na razie złapałam jednak tylko wodę. Na kolejnym – na szczęście w butelce (starczyło dla mnie i towarzyszki) i jakieś ciasteczko, które mieliłam po kawałku. Cóż, musi mi wystarczyć.

Ostatni parkrun przede mną. Od Arco trasa jest bardzo przyjemna. Cały czas biegniemy ścieżką rowerową wzdłuż rzeki. I znowu – uprawy winogron i oliwek, jakiś camping i widok na jezioro. Kibiców niewielu, ale to już moment gdy skupiam się zdecydowanie na sobie. Dobrze, że jestem ścisłowcem. Szybko obliczam, że w tym tempie mam już prawie półtorej minuty zapasu. A to znaczy, że jest bardzo dobrze i jak nie zwolnię za bardzo to to szaleństwo ma szansę się udać. Kilometr za kilometrem. Teraz już biegniemy znaną z początku biegu trasą. Jeden tunel, drugi tunel i brzeg jeziora. Gdzieś po 20 kilometrach ostry zakręt w lewo i z nadzieją szukam wśród kibiców Piotra. Może zdążę krzyknąć, że jest super. “Przeciwdeszczowe” okulary przydały się na ostatnim odcinku, gdy mżawka zalewała mi oczy, ale teraz już bym w nich nic nie widziała. Byle do mety! Ile jeszcze?! Jest Piotr, krzyczę coś o życiówce i zaraz potem pytam czy daleko jeszcze. Biegnie ze mną kilkaset metrów. Zakręt, zakręt i jest meta. 1.57.12 czyli lepiej o ponad 2 minuty. Chyba nawet nie miałam siły na uśmiech do fotografów czających się na mecie. Selfie na mecie i już kierujemy się w stronę strefy medalowej. Później jeszcze wspólne pamiątkowe zdjęcie, kilka kubków gorącej herbaty i jedziemy zorganizowanym transportem do hali sportowej. Po suche ubranie, wino i jedzenie.

Nie jestem obiektywna jeśli chodzi o Włochy i Włochów. Pisałam o tym TUTAJ https://asiaprosto.pl/2018/04/10/wlochy-po-ludzku/

Lubię spędzać tam czas, biegać, wędrować po górach i po prostu żyć. Czy coś bym organizacyjnie poprawiła? Nie. Czy polecam ten bieg? Zdecydowanie tak, a jeszcze bardziej polecam połączyć bieg z poznawaniem północnej części Jeziora Garda. W listopadzie można tak jak my trafić na ciepły i słoneczny tydzień, a turystów jest już niewielu. W górach grzaliśmy się w słońcu, momentami nawet w krótkich rękawkach, a tuż przed wyjazdem podziwialiśmy Christmas Market w Arco. Bardzo klimatyczne połączenie.

Joanna Kurek https://asiaprosto.pl

Autor: SOOV Autorzy