Hoher Riffler - pierwszy raz powyżej 3000
Spis treści
Mniej więcej połowę tegorocznego urlopu spędziliśmy w Pettneu am Arlberg. Przed urlopem - zgodnie z naszym zwyczajem - w najlepszym w Bielsku-Białej sklepie z mapami kupiliśmy mapę regionu i planowaliśmy trasy. Wiem, że w Internecie dostępne są różne mapy online, w sklepie Play są aplikacje z mapami (mam smartfon z Androidem i kilka zainstalowanych aplikacji z mapami), jednak najbardziej lubimy planować trasy jeżdżąc palcem po papierowej mapie ;) Ogarnia się dużo większy obszar, nie tracąc szczegółów mapy i takie planowanie jest naszym zdaniem najwygodniejsze.
Wyjścia na Malatschkopf i Grießkopf albo Hirschpleiskopf i Stanskogel zapowiadały się ciekawie. Największą jednak atrakcją wydawał się być Hoher Riffler - najwyższy szczyt w okolicy, o wysokości 3166 m i 3168 m n.p.m. ponieważ wierzchołki są dwa. Proszę nie szukać analogii z dwoma szczytami Kilimandżaro ze skeczu Latajacego Cyrku Monty Pythona ;) Hoher Riffler faktycznie ma dwa wierzchołki - niższy południowy i 2 m od niego wyższy północny. Szczyt położony jest między dwoma lodowcami (Pettneuer Ferner i Flirscher Ferner).
Zastanawiało nas w zasadzie jedno - czy po drodze nie trafimy na miejsce, wymagające użycia sprzętu alpinistycznego. Takim sprzętem nie dysponujemy. Siłą rzeczy nie mamy we wspinaczce doświadczenia. Z map wynikało jednak, że takiego miejsca po drodze nie ma i faktycznie tak było. Mieliśmy także nadzieję, że nie natrafimy na pokryty śniegiem lub lodem fragment szlaku.
Wycieczkę można było rozpocząć i zakończyć z "nory", w której mieszkaliśmy (to było całkiem fajne mieszkanie wakacyjne, ale "nora" to używana przez nas nazwa każdego miejsca, w którym nocujemy). Postanowiliśmy z żoną podjąć wyzwanie. Syn zdecydował, że z nami nie pójdzie... Szkoda, ale ja w Jego wieku nienawidziłem gór - szczerze! Cieszymy się, gdy idzie z nami, ale na siłę Go nigdzie nie ciągniemy.
Na Hoher Riffler z Pettneu am Arlberg prowadzi tylko jedna droga - ma nieco ponad 10 km, różnica wysokości prawie 1900 m.
Wyszliśmy chwilę po 7:00. Początek drogi był dosyć nudny. Szybko przeszliśmy przez wieś, przepustem pod torami dostaliśmy się na drugą stronę linii kolejowej 400 Innsbruck-Bludenz i weszliśmy na szutrową ścieżką rowerową. Na skraju lasu znajduje się niewielki parking - jeśli ktoś musi dojechać samochodem, właśnie tutaj może pojazd zostawić.
Idąc ścieżką rowerową pokonaliśmy więcej niż połowę dystansu. Prawdziwa górska wycieczka zaczynała się w pobliżu "dolnej stacji kolejki linowej". Taka forma zapisu nie jest przypadkowa. To, co na mapie wygląda jak kolejka linowa, w rzeczywistości jest prowizorką, która służy do zaopatrywania znajdującego się w pobliżu schroniska. Nie warto sprawdzać w Internecie ile kosztuje bilet ani planować skrócenia sobie drogi w górę lub w dół ;) Przed "dolną stacją kolejki linowej" pojawiły się pierwsze ciekawe widoki na okoliczne szczyty.
Skręciliśmy w lewo i rozpoczęliśmy podejście wzdłuż górskiego potoku. W pewnym momencie spojrzałem na zegarek. Wskazywał wysokość ok. 2100 m n.p.m. Nie będę ściemniał - nie jesteśmy zbyt doświadczonymi turystami, wszystko jeszcze przed nami ;) Po górach tak naprawdę chodzimy od końca zeszłego roku. Chodzimy intensywnie - w górach spędzamy w zasadzie każdy wolny dzień, kilka-kilkanaście razy w miesiącu (wcześniej kilka razy do roku). Jednak dotychczas poruszaliśmy się w niższych pasmach górskich (Beskidy, Malá Fatra, Veľká Fatra, Nízke Tatry). Wysokości najwyższych szczytów ledwo przekraczały 2000 m n.p.m. (np. Chopok, Ďumbier), tydzień przed urlopem zaliczyliśmy Banikov (2178 m n.p.m.). Dopiero na urlopie pokonaliśmy pierwszy raz granicę 2500 m (dwa dni wcześniej zdobyty został Grießkopf - 2581 m n.p.m.). Patrząc na zegarek uświadomiłem sobie, jesteśmy powyżej 2000 m, ale przecież przed nami jeszcze ponad 1000 m przewyższenia. Poczułem się jakoś nieswojo.
Ścieżką wijącą się wśród łąk doszliśmy do schroniska Edmund-Graf-Hütte, położonego na wysokości 2400 m n.p.m. Schronisko położone jest w bardzo malowniczym miejscu. Istna sielanka - cisza, spokój, wokół skaliste szczyty. Przy schronisku niewielkie jeziorko, suszarka z suszącym się praniem i niewielka kapliczka. Nieco poniżej schroniska prowadzone były prace budowlane. Materiał dostarczał śmigłowiec, który mącił nieco spokój tego miejsca. Przyznam jednak, że odgłos pracy silnika i wirników przecinających powietrze jest według mnie bardzo miły dla ucha. W ciągu 10-15 minut pojawiał się i znikał kilka razy, za każdym razem zostawiając na placu budowy ładunek - przyczepkę z zabudowanym kompresorem i kilka big-bagów z materiałami budowlanymi. Szczęka mi opadła. Nie spodziewałem się tak rozwiązanej logistyki. Z drugiej strony nie sposób tam dotrzeć samochodem ani ciężarówką, więc to w zasadzie jedyne sensowne rozwiązanie. Nie omieszkałem zrobić kilku zdjęć (żałowałem, że nie zabrałem ze sobą teleobiektywu). Sprawność pilota zrobiła na mnie duże wrażenie - manewry wykonywał zdecydowanie i bardzo dynamicznie. Przyjemnie się oglądało jego pracę!
Po krótkim odpoczynku, który umilał nam latający tam i z powrotem śmigłowiec, poszliśmy dalej. Wkrótce łąki się skończyły i zaczęliśmy podejście dosyć stromym rumowiskiem skalnym. Szlak znaczony był czerwoną farbą. Znaki naniesione były dosyć często, więc nie było problemu ze zlokalizowaniem właściwej drogi. Podejście było dosyć strome i wymagające dobrej kondycji. Drobne kamienie często osuwały się spod podeszew butów, utrudniając marsz, te trochę większe czasami staczały się w dół. Pokonanie tego odcinka zabrało nam sporo sił. Mniej więcej w 3/4 wysokości rumowiska droga rozwidlała się - można było kontynuować marsz po rumowisku idąc w prawo, lub przejść przez skały drogą prowadzącą w lewo. Ten - krótki jak się okazało - odcinek wyposażony był w stalowe liny, ułatwiające przejście.
Powyżej rumowiska oczom ukazał się Kleiner Riffler (3014 m n.p.m.), sporo śniegu oraz kilka wylegujących się kozic. Kozice wzbudziły moje zainteresowanie. Ostrożnie podszedłem bliżej i wyciągnąłem z plecaka aparat. Kozice podniosły się (najwyraźniej swoją obecnością zakłóciłem ich spokój). Okazało się, że stado liczy około 20 osobników (większość była w pierwszej chwili niewidoczna). Zacząłem robić zdjęcia, a kozice niespiesznie zaczęły zbiegać w dół, przebiegając 5-10 metrów ode mnie.
Szczyt był już bardzo blisko. Ostatnie kilkaset metrów było już zdecydowanie łatwiejsze do pokonania. Szło się po wielkich głazach, a nachylenie było już dużo mniejsze. W końcu pojawił się przytwierdzony stalowymi linami drewniany krzyż. Na szczycie były dwie osoby. Widok był oszałamiający! Hoher Riffler oglądaliśmy każdego dnia, wychodząc z "nory". My patrzeliśmy na szczyt z dołu, on na nas z góry. Tak to sobie przynajmniej wyobrażaliśmy. Ale jak się okazało szczyt nas nie widział ;) Z tej wysokości Pettneu am Arlberg było niedużą plamką w dolinie, widoczną w oddali poniżej lodowca.
Tego dnia pogoda była wyśmienita. Świeciło słońce, wiał bardzo delikatny wiatr, było ciepło (na szczyt dotarłem w krótkich spodenkach i koszulce z krótkim rękawem), a widoczność była bardzo dobra. To było cudowne doznanie! Widok, jaki się roztaczał, z nawiązką wynagradzał trud wejścia na szczyt. Bez wątpienia była to najlepsza jak dotąd wycieczka w naszym życiu.
W drodze powrotnej, idąc ścieżką rowerową, która dłużyła się niemiłosiernie, myśleliśmy tylko o jednym - napić się zimnego, słodkiego, gazowanego napoju. Ze sobą mieliśmy tylko wodę. W Pettneu udaliśmy się do malutkiego sklepiku sieci MPreis (to jedyny sklep spożywczy w tej miejscowości). Z lodówki wyciągnęliśmy dwie przyjemnie schłodzone puszki Coca-Coli. Tym niezdrowym, przesłodzonym, ale wyjątkowo pysznym, zimnym napojem rozkoszowaliśmy się przed wejściem do sklepu ;) Cola nigdy nie smakowała tak wspaniale jak wtedy!
Statystki zapisane przez zegarek: całkowity czas trwania wycieczki 8h 48 min, całkowity dystans 25,8 km, wejście 2438 m, zejście 2435 m, 3321 kcal ;)
Autor: SOOV Autorzy