Artykuły

Biegi górskie – Bieszczady, Sudety i Beskidy.

Magdalena Cendrowicz 5 września 2019
Biegi górskie – Bieszczady, Sudety i Beskidy.

Czasami zapisywanie się na niektóre wydarzenia wychodzi mi szybciej, niż chwila refleksji, czy aby na pewno jest to dobry pomysł. Dlatego prędko zapisałam się, aby w ten okres wakacyjno-urlopowy pobiegać po Bieszczadach, Sudetach i Beskidzie Żywieckim. Jeden telefon, rzucone propozycje i rejestracje zostały opłacone, a sam fakt zapomniany. A biegi górskie stawiają wysoko poprzeczkę, oj wysoko.

Terminy się zbliżały, w międzyczasie nabawiłam się poważnej kontuzji lewej nogi, biegania prawie nie było, nie mówiąc już o bieganiu po górach. Idzie czerwiec, Festiwal Biegu Rzeźnika i prawie 30 km w górach. OK, te 29 km to nie jest Rzeźnik Sky czy któraś z dłuższych tras – ale dla mnie to miała być rozgrzewka i powrót do biegania po górach. 

Rzeźniczek, czyli błotniście, błotnie…

Biesy witają nas burzą, ulewą, oberwaniem chmur. Biuro zawodów w Cisnej zorganizowane jest praktycznie koło mety, więc Ci którzy przybyli ciut później mogą przy okazji kibicować tym dobiegającym już do mety i zobaczyć jaką radość będą mieli w dniach następnych. Zarówno biuro biegu, strefa Expo jak i okolice mety – wszystko dobrze zorganizowane. Wszyscy mili, uprzejmi, pomocni. 

W dniu biegu czeka mnie dość wczesna pobudka, śniadanie i jedziemy w kierunku Cisnej. Humory dopisują, szczególnie, że w naszym samochodzie jedzie szóstka, która ma zamiar ukończyć ten dystans. 

Chwila po 6 docieramy na stację Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej, która ma nas dowieźć na miejsce startu. Dosłownie moment przed odjazdem pojawia się znajomy, który biegł nocną edycją tego biegu i rzuca – „było świetnie, od mniej więcej 24 km błotnista rzeź, będziesz się świetnie bawić”. Życzy powodzenia i znika. 

Wsiadamy do kolejki i odjeżdżamy w kierunku Solinki. Takich pociągów napakowanych podekscytowanymi biegaczami odjechały 3 składy. Podróż trwa 40 minut więc można kontemplować, robić zdjęcia albo zjeść śniadanie. Wysiadamy w szczerym polu i kierujemy się za tłumem na miejsce startu. Chwila dla reportera, kilka zdjęć, hihi, hahah i nagle… wystrzał w dubeltówki i tłum rusza. 

kolejka, polana, ludzie, las

W drodze na start

Jestem górską kozicą!

Trasa prowadzi początkowo szutrową drogą przez ok. 2 km, potem skręt w drogę polną i zaczynają się pierwsze podbiegi.  Wraz z pierwszymi podbiegami trasa się dość mocno zwęża i zaczynają się też pierwsze zatory. I dla niektórych nerwowo. O dziwo biegnie mi się dobrze (jak na początkującą górską kozice ;P ), o tym że chyba za dobrze i za szybko orientuję się, jak dogania mnie Łukasz, którego wydawało mi się, że to ja go gonię. Lekko zwalniam, żeby nie pozbawić się zapasu sił 😉 Kolejne kilometry mijają mi dość szybko, nawet moja pięta achillesowa, czyli podbiegi nie sprawiają mi takich problemów jakbym się spodziewała.

W głowie gdzieś tam migocze mi wspomnienie tego szlaku, gdy przemierzałam Bieszczady jako niebiegający turysta i nie mogę się doczekać, aż wybiegnę z lasu i zobaczę te zapierają dech w piersiach widoki po horyzont. Z lasu wybiegam, ach te widoki … zasłania piękna mgła 😉 Coś za coś – przynajmniej nie praży niemiłosiernie. Kolejny podbieg, dość stromy zbieg pomiędzy krzaczorami i nagle słyszę dzwonki, krzyki i męski głos który krzyczy: „Czekamy tu Was , brawo, brawo !!!” To ja jestem już na punkcie kontrolnym? Nie wiem kiedy, ale mam już za sobą 17 km, zmieściłam się w limicie czasowy, mam sporo zapasu czasu i czuję się świetnie.

I do mety

Uzupełniam wodę w bukłaku.  Korzystam z dobroci bufetu – są pomarańcze i żelki Biegi górskie to często fajne punkty żywieniowe 😉 Dosłownie chwila odsapnięcia, sprawdzam, czy widzę kogoś ze znajomych i w dobrym nastroju opuszczam polanę, wbiegam na szlak i… dostaję mikrozawału 😉 Przede mną ostre, strome, długie podejście pod Okrąglak. Pocieszam się, że mniej przede mną, więcej za mną i powoli pnę się ku górze. 

Po kilku kilometrach radość – dotarłam, teraz już będzie tylko z górki. Skręcam w lewo i dawaj w kierunku Cisnej. Teraz już czerwonym szlakiem. Po drodze jeszcze będzie podbieg pod Jasło (1153 m), Szczawnik (1098 m) i Małe Jasło (1097 m). Na podbiegach rodzi się moja strategia biegowa – niech Cię wyprzedzą i tak ich weźmiesz na zbiegach 😉

Obiecane błoto

Ostatnie kilometry zgodnie z poranną obietnicą Biegowego Vegenerata to jeden wielki, błotnisty zbieg.  Tutaj odżywam. O ile podbiegi są moją katorgą, to zbiegi wręcz kocham. W duchu dziękuję, że Góra Ślęża wytrenowała moje umiejętności do zbiegania i nie boje się lecieć w dół. W końcu to MOJA Góra Ślęża .
A więc pędzę i mam z tego radochę
  

Ostatnia prosta to już nie bieg, to brodzenie w błocie po kostki i pilnowanie, żeby wyciągnąć nogę razem z butem. Gdy dopadam do potoku, stojący w nim chłopak krzyczy: „Lewo i dzida, jesteś już prawie na miejscu” 

Te 3 sekundy w lodowatym potoku to był najpiękniejszy moment tego biegu. W lewo okazuje się jeszcze krótkim stromym podejściem, krótkim stromym trawersem i krótkim stromym zejściem. Po drodze pożyczam kije dziewczynie, która utknęła i nie mogła poradzić sobie na stromym fragmencie i pędzę dalej.

Wąski mostek nad rzeką, w tle las.

Słynny mostek

Jest mostek, o którym mówiły kilka dni wcześniej dziewczyny, słychać krzyczących ludzi:  “o losie jestem i dotarłam!”. Zbiegam z mostka i słyszę, że ktoś krzyczy moje imię, potem ktoś następny i następny –  to znajomi, którzy są wzdłuż ostatnich metrów do mety. Te okrzyki i piątki mocy dają mi takiego powera, że wręcz lecę na metę. Jest cudownie, jest euforia, jest radość, jest medal. Dokonałam tego. 

Nie pobiłam żadnego super rekordu trasy – co było do przewidzenia 😉 ale ustanowiłam swój własny rekord i świetnie się bawiłam. To były najfajniejsze biegowe godziny błotnej katorgi, które spędziłam sama ze sobą. Dla jednych 5 godzin to dużo, dla innych mało. Dla mnie to było najfajniejsze 5 godzin, dzięki którym wracam do górskiego biegania. 

Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich, szybki Złoty Półmaraton

Z tym nastawieniem „miłości” do górskiego biegania wracam ponownie do Lądka Zdroju. Tutaj w lipcu odbywa się co roku Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich.  Z roku na rok DFBG przyciąga coraz większą liczbę biegaczy, nie tylko wytrawnych ultrasów ale również osób które chcą spróbować swoich sił w biegach górskich.

Jak co roku staję na starcie Złotego Półmaratonu.  Trasa jest mi znana, biegnie wielu znajomych, więc atmosfera podnosi nastroje. Punkt 11 startujemy w kierunku Trojaka. W tym przypadku nie ma dłuższej przebieżki po płaskim. Od samego początku jest pod górkę, najpierw troszkę asfaltu, a potem przewyższenie zaczyna windować w górę. I tak pod górkę, z górki, pod górkę, pod górkę, pod górkę. Nuda.

Droga do punktu kontrolnego na Przełęczy Lądeckiej wydaje mi się w tym roku męką.  W odróżnieniu od Bieszczad, pogoda nie rozpieszcza. Słońce przypomina o sobie cały czas. Gdy do niego w końcu docieram to odżywam. Już wiem, że jeszcze kawałek pod górę do Borówkowej Góry i będzie dobrze. Radość gdy widzę drewnianą wieżę na szczycie Borówkowej (900 m n.p.m.) miesza się z niedowierzaniem – to już ? Naprawdę ? Teraz najpiękniejszy fragment – w dół. Pierwsza część zbiegu to górska, kamienista droga, która mija bardzo szybko. Wpadam na asfaltową drogę, ona wiedzie ku mecie. Teraz tylko Lutynia i na ulice Lądka. Tutaj już coraz więcej kibiców, atmosfera niesie, ostatni zakręt i nagle jestem. Meta. Medalik. Odpoczynek.

Słońce dalej grzeje niemiłosiernie, atmosfera pikniku wciąż trwa. Jestem z siebie zadowolona, ale mam refleksję, że za niecały miesiąc jest Chudy Wawrzyniec z ponad dwukrotnie dłuższym dystansem i nie wiem czy to na pewno była dobra decyzja…

Chudy Wawrzyniec, czyli 50+ km w Beskidach

Ale skoro powiedziało się A, to mówi się B. I tak o to chwilę przed 3 w nocy stoimy z Agnieszką i Michałem na linii startu słynnego Chudego Wawrzyńca. Ten bieg górski cieszy się zasłużoną renomą, co dodatkowo mnie deprymuje. Plan jest taki, żeby go ukończyć. Już wiem, co może mój organizm, że te 50 + km jest realne, tylko nie przekombinować i się dobrze bawić. Punkt 3 godzina i bum… startujemy. Pierwsze 7 km to przyjemny bieg drogą asfaltową. Kilometry szybko mijają, humory dopisują, podobnie jak pogoda.

Nagle drogę zagradza wóz strażacki, co oznacza, że koniec asfaltówki i skręcamy w pierwszą polną drogę, potem kolejna, pierwsza górka, druga górka. Zwalniamy, gdy na jednym z podbiegów odwracam się i… widzę chyba najpiękniejszy ze wschodów słońca. Warto było wstać przed 2 w nocy. Dla tego widoku warto. Nie wiem, kiedy mija ten czas, ale my już zbiegamy z Rachowca. Chyba zaczynam coraz bardziej wierzyć, że to się uda. Że dam radę.

Wschód słońca w górach, las.

Wschód słońca.

Zanim zacznie się podejście pod Kikulę, bieg jest samą przyjemnością. Pilnujemy z Agą, żeby nie poniosło nas i za bardzo nie przyśpieszać. 

Podejście pod Kikulę jest dla mnie pierwszym sprawdzianem wytrzymałości na tej trasie. Ale okazuje się, że nie taki diabeł straszny.  Zdecydowanie bardziej odczuwam podejście pod Wielką Raczę – astma nie jest zawsze sprzymierzeńcem, ale z drugiej strony można z nią też normalnie funkcjonować ☺ Dlatego sobie z nią podejdę, po co mam wbiegać do góry, śpieszyć się 😉 Chwila odpoczynku przy schronisku, uzupełnienie bukłaków i dalej w drogę.

Ach! Ach, to kolano…

Pierwsze kilometry to jeszcze przyjemność, ale potem lewe kolano stwierdza, że rzuca wszystko i zostaje w Beskidzie… Oznacza to zupełną zmianę taktyki. Pod górę się da, po płaskim się da, ale z góry to się już biegać zbytnio nie da. Pamiętasz, zbiegi to jest to w czym czuję się najlepiej. Trochę szkoda. Mają rację wszyscy Ci, co mówią, że Chudy to próba siły i charakteru. 

Punkt odżywczy na Przegibku wita z uśmiechem. Ładuję akumulatory i rozpoczynam swój już „zmodyfikowany” bieg w kierunku Rycerzowej. Tutaj szczególne podziękowania dla Pana/Biegacza/Człowieka, który zainteresował się moją osobą z lekko kuśtykającą nogą i proponował pomoc – DZIĘKUJĘ ! 

Z lekkim drżeniem serca kieruję swoje kroki w kierunku Muńcuła, którym tak straszyli, że tyle razy się podchodzi i wciąż nie ma szczytu. Nie wiem czy to euforia czy adrenalina, ale najmilej wspominam właśnie to podejście. 

Krajobraz, góry, lasy, polana, niebo.

Tak pięknie jest w górach.

 

Jakbym zatoczyła koło

I nagle pojawia się tabliczka 5 km do mety. Alleluja! Radość!! I chwilę potem 100% zmiany uczuć. Tak 5 km, ale ostro w dół. Wąsko i kamienisto. Kolano jednak nie będzie współgrać przy tym zbiegu. Zdecydowanie nie będzie. To były te kilometry, które dały najbardziej odczuć mi ten bieg.

Ostatni kilometr to dla mnie najpiękniejsza niespodzianka. Na trasie stoją znajomi, którzy urządzili prywatną strefę kibica – balony, trąbki, okrzyki. Aż łzy w oczach stają z emocji. Ostatnie metry i jakbym zatoczyła koło – jest rzeka, jest mostek, przed mostkiem krzyczą „biegnij, biegnij już jesteś na mecie!” Jak w Bieszczadach na Rzeźniczku. Zbiegam z mostku i słyszę w tle swoje imię i nazwisko i gratulacje. Ukończyłam Chudego Wawrzyńca! To naprawdę się udało, zrobiłam to. Mostek, meta, medal, Aga rzuca się na szyję – udało nam się. 

Ps. Moje słowa na mecie – Więcej nie biegam !!!! Biegi górskie nie dla mnie! Phi! Następnego dnia rano chciałam iść w góry i szukałam kolejnych biegów 😉 Tak, to wciąga. Ta adrenalina, te emocje, to zmęczenie ale i to szczęście, że powoli realizując swój plan, można realizować marzenia. 



Używamy plików cookies, aby ułatwić Ci korzystanie z naszego serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej informacji jest dostępnych w Polityce prywatności.

Akceptuję